"Wojna" handlowa USA i Chin? [wywiad]

W dniu 8 kwietnia udzieliłem komentarza portalowi Interia.pl w kwestii problemów relacji amerykańsko-chińskich. Materiał ukazał się dopiero 16 kwietnia, wpleciony w wypowiedzi różnych ekspertów i można go oficjalnie przeczytać tutaj



Postanowiłem jednak opublikować poniżej całość swoich wypowiedzi z uwagi na wagę tematu 

(pytania pochodzą od red. Ł. Rogojsza): 

Chiny odpowiadają Ameryce szybciej od UE. Nie przestraszyły się ani gróźb Trumpa, ani ostrzeżeń Bessenta. Do tego odpowiadają ostro i mówią wprost: jesteśmy gotowi walczyć do samego końca. To zaskoczenie dla administracji Trumpa? Próba zastraszenia się nie powiodła?

Przed objęciem urzędu Trump zapowiadał ogólne podwyżki ceł na poziomie 10-20%, a wobec Chin nawet 60%. Myślę, że Europejczycy potraktowali zapowiedzi Trumpa jako wstęp do negocjacji, a Chińczycy, którzy już stoczyli „wojnę handlową” z USA w pierwszej kadencji Trumpa, zaczęli się szykować na adekwatną odpowiedź. Zaskoczeniem dla administracji Trumpa może być jednak fakt, że świat się nie przestraszył. Co więcej, wiele państw europejskich i azjatyckich może zacząć współpracować, jeśli rynek amerykański stanie się nieatrakcyjny. Giełdy we wszystkich krajach spadają tak samo, a amerykańscy miliarderzy tracą proporcjonalnie najwięcej.

Trump nie obawia się wojny handlowej ze wszystkimi na planecie? Uważa, że jest w stanie zmusić cały świat do złożenie handlowego hołdu lennego Ameryce?

Z historii gospodarczej wiemy, że do protekcjonizmu dąży zwykle kraj… słabszy. Wiele państw w przeszłości, aby stać się mocarstwami, chroniło swój rynek barierami celnymi, aby wesprzeć nowe branże przemysłu i stać się potęgami eksportowymi. Wierzono, że dodatni bilans handlowy zapewni wkrótce polityczną dominację. Wielka Brytania lub Stany Zjednoczone chroniły się za cłami, a gdy zostały światowymi potentatami, zaczęły promować wolny handel. Miały bowiem kluczowe technologie, tani produkt i flotę morską, która zabezpieczała ich interesy. Inni jednak zwykle znajdują sposób na obejście dominacji głównego mocarstwa i rosną w siłę na uboczu, czekając aż lider utraci konkurencyjność. Taką sytuację mamy dziś. Stanom Zjednoczonym wyrośli rywale, którzy rozwijali nowe technologie, chronili swoje rynki, a teraz są gospodarczo dużo silniejsi niż dawny Związek Radziecki. I są dobrzy w biznesie. Paradoks polega na tym, że Ameryka sama do tego doprowadziła. 

Jaki jest prawdziwy cel Trumpa, na czym mu zależy? Stany Zjednoczone właśnie rozpoczynają totalną rewolucję handlową – rozmontowują ład, który same stworzyły po drugiej wojnie światowej, którego zawsze broniły i na którym zbudowały swoją potęgę. Co ma zająć jego miejsce? Czy Trump to wie?

Wybitni politolodzy amerykańscy, tacy jak Zbigniew Brzeziński, czy Henry Kissinger, uważali, że „po Ameryce” nie będzie nowego hegemona, ale coś w rodzaju koncertu mocarstw, dbającego o planetę. Uważam, że polityka Trumpa może przyspieszyć ten proces. Przez dekady Ameryka traciła konkurencyjność, a amerykański biznes wolał inwestować na całym świecie. Najlepiej w Azji, bo tam było najtaniej. Doprowadziło to do upadku przemysłu w Ameryce i kurczenia się klasy średniej, której dochody spadły o połowę. Amerykańscy wyborcy stracili pracę w przemyśle i zaczęli pracować w gorzej płatnych usługach. Zarabiali mniej, ale nie odczuli pogorszenia standardu życia, bo zza oceanu przypłynęły tanie towary z Chin. Mogli pozwolić sobie na więcej. W dodatku Reagan obniżył podatki i więcej gotówki zostawało w domu. Rachunek jednak narastał. Zadłużenie USA za Reagana wzrosło prawie dziesięciokrotnie, eksport stał w miejscu, a import stale rosnął. Nie przejmowano się tym, bo dolar był i jest walutą rezerwową świata, a Związek Radziecki dopiero co upadł. Wyborcy jednak zorientowali się, że coś jest nie tak i następca Reagana, George H. Bush przegrał wybory. Prezydent Clinton zdusił inflację, odbudował nadwyżkę budżetową, co wzmocniło konkurencyjność USA. Clinton posunął się jednak za daleko i zniósł przedwojenną ustawę Glassa-Steagalla. W USA zaczęły powstawać ogromne konglomeraty finansowe. Na początku XXI wieku amerykański kapitał nadal szalał po całym świecie, pompując pieniądze i produkcję do Chin, które wstąpiły do Światowej Organizacji Handlu, także dzięki Ameryce. Produkcja znikała z USA, a grono niezadowolonych wyborców nadal rosło. W 2009 roku wybuchł duży kryzys. Gdy kilka lat później pojawił się Trump, obiecał powrót do „starych dobrych czasów” Reagana. Wyborcy mu uwierzyli. Sytuacja jednak jest inna niż w czasie zimnej wojny.

Trump swoją ofensywę celną wymierza przede wszystkim w Chiny i UE. To Pekin i Brukselę najostrzej określa o „okradanie Ameryki”. Stany Zjednoczone są gospodarczo w stanie jednocześnie toczyć wojnę handlową z pozostałymi dwiema globalnymi potęgami?

Myślę, że nie. Sprostuję jednak częściowo tą wypowiedź Trumpa. To Amerykanie finansowali chiński rozwój, a Chińczycy w zamian wykupywali amerykańskie obligacje. Ameryka angażowała się w kolejne wojny i potrzebowała pieniędzy. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Przez pierwsze 10 lat od inwazji USA na Irak gospodarka amerykańska urosła raptem o kilkanaście procent, a chińska o kilkaset. Jedynym tradycyjnym przemysłem w USA, który rozwijał się przed pandemią - nie licząc przemysłu zbrojeniowego - był przemysł wydobywczy. Gaz łupkowy odpowiadał za dwie trzecie inwestycji w przemyśle USA przez całą poprzednią dekadę! Wiele branż jednak wtedy podupadło, czego symbolem stało się upadłe miasto Detroit. 

Prawdą jest jednak w wypowiedzi Trumpa to, że Chińczycy przez lata kopiowali amerykańskie innowacje i modele organizacji, a następnie projektowali i sprzedawali tańsze produkty. Amerykański biznes niechętnie na to reagował, bo dostęp do chińskiego rynku nadal był opłacalny. Zyski w Azji były bajeczne. Przewaga jednak zaczęła topnieć. W 2016 roku gospodarka Chin wyprzedziła amerykańską, a w 2020 roku Amerykanie zorientowali się, że są zależni od Chin w ponad 830 kategoriach produktów. Chińczycy przestali używać amerykańskich aplikacji i rezygnują z europejskich samochodów. Mają własne. 

Stało się to jasne już podczas pierwszej kadencji Trumpa i wtedy pojawiły się pomysły tak zwanego „decouplingu” (rozejście się). Obliczenia wskazywały, że „oderwanie się” od Chin zajęłoby Ameryce 8 lat. Byłoby to jednak bardzo kosztowne. Ameryka i Chiny będą musiały znaleźć innych partnerów handlowych i dziś wcale nie jest powiedziane, że Ameryce będzie łatwiej. Dlatego ataki Trumpa na UE wydają mi się ryzykowne. Z jednej strony w 2024 roku ogłoszono, że po ośmiu latach USA znów stały się głównym partnerem handlowym Niemiec, ale ani Niemcy, ani cała Europa nie przyłączy się do decouplingu, bo handel z Chinami nadal się Europie opłaca. Europejczycy nie pójdą na wojnę handlową z Chinami, ale trwają prace nad zapewnieniem państwom UE suwerenności technologicznej, aby zmniejszyć ryzyko zależność od chińskich dostawców. Dlatego w Europie mówi się o de-riskingu, nie decouplingu.

Gdzie leżą atuty Ameryki w starciu handlowym z Chinami? Czy i jak Amerykanie są w stanie złamać Chińczyków? Z drugiej strony: gdzie są ich słabe punkty, na co muszą uważać?

Atutem Ameryki pozostaje siła militarna, rynki finansowe i tania energia. Dzięki temu inwestycje mogą wracać do USA. Jest to kraj innowacyjny, ma dobrą demografię, globalne firmy, świetne uczelnie i nowoczesne modele biznesowe. USA mają też język angielski, dolara, flotę oraz setki baz wojskowych, co pozwala kontrolować globalny handel. Są to wszystko efekty tego, że przez ponad 120 lat Ameryka mając 5% ludności świata produkowała od 20 do 30% jego PKB. Owszem, Stany są zadłużone, skłócone politycznie i nie mają klarownej strategii, ale zdaniem elit amerykańskich istnieje szansa na pokonanie Chin. Chiny są dziś wprawdzie kilkakrotnie większą potęgą niż dawny ZSRR, ale również mają swoje problemy. Czasy taniego eksportu przemijają. Chiny są zadłużone i drukują pieniądze na potęgę. Nie mają też tylu sojuszników, wiarygodnej waluty, ani… czasu, ponieważ populacja Chin szybko się starzeje. Wydaje się jednak, że zdołają zdominować Azję wschodnią i środkową, gdyż nie mają tam godnego siebie rywala. Ameryka traci wpływy w świecie Islamu, ale nadzieją USA i Europy na równowagę w Azji pozostają Indie.

Na ile prawdopodobna jest dalsza eskalacja (na razie handlowa) na linii Stany Zjednoczone – Chiny i jak może wyglądać?

Konfrontacja handlowa z Chinami w czasie pierwszej kadencji Trumpa trwała ponad 2 lata i zakończyła się mimo wszystko pakietem rozwiązań. Wydaje się, że teraz może być podobnie. Stany Zjednoczone mają uzasadnione powody, aby ochronić swą „suwerenność technologiczną”. Podobne wysiłki czyni Unia Europejska. Jednocześnie Chiny mają dostęp do prawie 90% zasobów metali ziem rzadkich i mogą dziś zatrzymać produkcję elektroniki w każdym miejscu na świecie. Rozważana przez wojskowych inwazja na sąsiedni Tajwan, który produkuje około 60% światowych półprzewodników skończyłaby się światowym kryzysem gospodarczym. 

W ogóle użycie siły militarnej byłoby katastrofą dla USA i Chin. Możliwe są wprawdzie incydenty, ale nie sądzę by Trump i Xi Jinping chcieli testować rywala, ponieważ w obecnej chwili żadna ze stron nie będzie w stanie wygrać takiej wojny. Pokonanie Chin wymagałoby inwazji lądowej ponad amerykańskie siły, z kolei Chiny nie są dziś w stanie pokonać amerykańskiej floty, ani lotnictwa. Większość wariantów militarnych, jakie są na stole, opisał Elbridge Colby w swojej książce „Strategia wypierania”, którą ostatnio wydano w Polsce. Mówię o tym dlatego, bo wczoraj gruchnęła informacja, że Colby będzie głównym doradcą sekretarza obrony USA. Podczas lektury i recenzji prac Colby’ego zmroziła mnie militaryzacja myślenia amerykańskich elit. Amerykanie są świadomi, że potęga militarna zależy od siły gospodarczej, ale wielu strategów lekceważy kwestie technologiczne, które z kolei gospodarkę napędzają. Tymczasem jesteśmy i będziemy świadkami wielu konfliktów niemilitarnych, zwłaszcza technologicznych, które są prawdziwą szarą strefą w prawie międzynarodowym. Przykładem są operacje w cyberprzestrzeni, dezinformacja, działania hybrydowe, spekulacja, fake news, testowanie odporności i tak dalej. Tego będzie coraz więcej.

Czy ofensywa celna i mocne uderzenie w region Azji Południowo-Wschodniej nie podkopuje interesów i pozycji Ameryki w kluczowym dla niej regionie?

Całkiem możliwe. Myślę, że kluczowy dla porządku w Azji będzie region ASEAN, który liczy pół miliarda konsumentów. Jak na razie jest on na drodze do stania się chińskim zapleczem. Z kolei zaawansowane gospodarczo państwa azjatyckie, takie jak Korea Południowa, czy Japonia, wybierają dziś raczej sojusz z USA. Ich obawa przed Chinami jest tak duża, że nawet Trumpowi trudno będzie je zniechęcić. Warto wspomnieć, że przez dekady potęga USA budowała się poprzez sojusze militarne, za którymi szły inwestycje. Proamerykański ład był atrakcyjny, bo łatwo się było do niego przyłączyć. Jeśli Trump z tego zrezygnuje, wówczas bardzo osłabi swoją pozycję, zarówno w Europie, jak i w Azji. Tymczasem Chiny uważnie przestudiowały dzieje zachodnich mocarstw i starają się uniknąć ich błędów. Budują swą potęgę nie poprzez podboje (jak Europejczycy) i nie poprzez sojusze (jak USA), ale poprzez nowe inwestycje, technologie i powiązania infrastrukturalne. Zakładają banki, budują infrastrukturę i kupują firmy na całym świecie. Są głównym partnerem w handlu dla większości państw. Jednocześnie promują własne instytucje i wizje władzy. Widać u nich strategiczną cierpliwość, której brak dziś Zachodowi. 

Stany Zjednoczone stoją dziś na rozdrożu. Albo wybiorą bycie mocarstwem regionalnym i utracą status lidera Zachodu, albo odbudują swoją potęgę na nowych zasadach. Czy Trump będzie tym, który je ustanowi? Nie sądzę. Jest zbyt impulsywny, a w jego administracji jest wciąż za mało refleksji, a za dużo ideologii. Nie widzę tam czytelnej strategii globalnej. Nazywanie Chińczyków „wieśniakami”, jak ostatnio powiedział wiceprezydent J. D. Vance, to zwykły wybryk, a nie żadna strategia. Dlatego uważam, że żyjemy w epoce przejściowej. Gra dopiero się rozpoczyna.


Komentarze