Komentarz do sporu o szkolnictwie wyższym
Śledzę z uwagą kolejną medialną debatę dotyczącą polskiego szkolnictwa wyższego i perspektyw zawodowych młodych ludzi. Główne jej tematy to: niski poziom nauki i studiów w Polsce, brak perspektyw zawodowych dla absolwentów (zwłaszcza humanistyki) oraz "dialog głuchych" na styku nauka-biznes. Ciekawa jest argumentacja wielu stron sporu, obserwujemy wskazywanie kolejnych "winnych" - a jednak wciąż z tego wszystkiego niewiele wynika, brakuje konkretu w postaci odpowiedzi na pytanie: co z tym zrobić? Postanowiłem przyjrzeć się dyskusji jako osoba, która niedawno studiowała, a teraz pracuje w sektorze nauki oraz ma doświadczenia w sektorze pozarządowo-biznesowym.
Na początek jedna ciekawostka i uwaga zarazem. Sprawozdanie finansowe pewnej prywatnej, znanej i dość dochodowej korporacji pt. Harvard University wskazuje na to, że uczelnia ta posiada większy budżet niż cała nauka w Polsce (wliczając pensje, utrzymanie budynków, nakłady na badania, ich popularyzację, stypendia dla studentów), nie powinno zatem dziwić, iż nakłady na 21 tys. studiujących tam studentów są kilkadziesiąt razy większe niż nakłady na jednego spośród 1,7 mln studentów w naszym kraju. A dziwi, bo wciąż do tego Harwardu się odwołujemy. Tymczasem nie ma sensu (efektowne, a jakże!) porównywać się z uczelniami funkcjonującymi w odmiennych warunkach społecznych, ekonomicznych i politycznych. W zeszłym roku nakłady na naukę w Polsce spadły nawet do poniżej 0,4% PKB (blisko ośmiokrotnie mniej niż zakładała unijna Strategia Lizbońska!). Pojawił się też narastający problem masowego bezrobocia młodego pokolenia w Europie. Fala debaty dotarła nad Wisłę... I cóż z tego wynika?...
W kwietniowym artykule pt. "Szukamy tych, którzy myślą samodzielnie" w Gazecie Wyborczej prezes PZU Andrzej Klesyk zarzucił polskim uczelniom, że nie kształcą kompetencji społecznych u swoich studentów. Na to samo zwraca uwagę od wielu miesięcy prof. Krzysztof Rybiński (zob. poprzedni mój post), przekonujący zarazem, iż lekarstwem na impas powinna być głębsza współpraca nauki z biznesem. Zaraz potem pojawił się w GW artykuł prof. Jana Stanka do studentów pt. "Zostaliście oszukani" i zapis wykładu prof. Ewy Nawrockiej pt. "Wszyscy jesteśmy przestępcami". Później debata z lawinową szybkością rozgorzała na forach internetowych, w prasie i telewizji. Warto tu odnotować m. in. ciekawą analizę "Uniwersytety to nie produkcja wykwalifikowanych robotników" autorstwa dr Izabeli Wagner. Prezesowi PZU odpowiedział natomiast prezes PAN, prof. Michał Kleiber, sugerując, że biznes jest tak samo jak uczelnie odpowiedzialny za niski poziom perspektyw zawodowych młodych ludzi. W sukurs Kleiberowi przyszedł też artykuł prof. Klausa Bachmanna pt. "W Polsce są szkoły, nie uniwersytety" stanowiący, iż gdyby polskie uczelnie zajmowały się kształceniem zawodowym, musiałyby zawiesić badania naukowe. Nie umniejszyło to ostrych tez prof. Cellarego zawartych w celnym tekście "Żegnaj nam, etacie. Na zawsze." Podsumowując:
- biznes oskarża naukę o niedostosowanie do rynku pracy a studentów o brak umiejętności,
- studenci krytykują uczelnie za brak zajęć praktycznych, a rynek pracy za brak perspektyw,
- uczelnie krytykują biznes za brak współpracy, a studentów za nieuctwo. Spróbujmy wyjść z tej szamotaniny, w której pada wiele oskarżeń, ale niewiele konkretów.
Czego na pewno brakuje wszystkim stronom sporu? Mądrość "ludowa" głosi, że gdy nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. W tym przypadku chodzi jednak o coś innego. O informację. Żyjemy w świecie informacji, ciągłego uczenia się. To już jest w zasadzie banalne stwierdzenie. Czeka nas nieustanna potrzeba modyfikowania swoich kompetencji. Zdolność przystosowania się do internetowego rynku wymaga umiejętności zdobywania i przetwarzania informacji. Kolejny banał, prawda? Cóż jednak za nim stoi? Otóż w przyszłości czeka nas internet rzeczy - większość czynności my, nasze sprzęty domowe oraz inteligentne otoczenie miejskie będą wykonywać dzięki zintegrowanym informacjom pobieranym z zespolonej sieci. Rozpoczęła się kolejna rewolucja informacyjna. Przystosować się do niej musimy wszyscy - firmy, uczelnie i studenci - tak jak sto lat temu społeczeństwa musiały przygotować się do wyzwań powszechnej edukacji, demokratyzacji i uprzemysłowienia. Im szybciej to zrozumiemy, tym lepiej. Dziś zacząć należałoby od negocjacji nad stworzeniem wspólnego i wydajnego systemu informacji o rozwoju gospodarki, nauki i perspektyw dla młodych ludzi. Uczelnie nie wiedzą co robią firmy, firmy nie wiedzą czego uczą się studenci, studenci również nie szukają informacji sprzyjających ich rozwojowi. Wszystkich łączy potrzeba rozwoju kompetencji, niezależnie od motywacji (prawda naukowa, zysk, samodzielność). Brakuje jednak konwergencji na wszystkich poziomach komunikacji. Wracamy do postulatu prezesa Klesyka, iż ludźmi których szukamy, są ci, którzy mają owe miękkie, niewidzialne dobra, talenty czy nawyki polegające na umiejętności weryfikacji informacji, analizy ich wzajemnych korelacji, umiejętność poskładania rozsypanych danych i wyławianie z nich kluczowych sensów czy prawdopodobieństw. Inaczej czeka nas analfabetyzm funkcjonalny i dalsza dewaluacja edukacji wyższej. Studia stają się (znowu?) wyzwaniem.
Nie chodzi mi tu o ekonomizację studiów, lecz o uzupełnienie katalogu współczesnych kompetencji kulturowych wykształconego człowieka o dodatkowe umiejętności informacyjne. Nikt już niemal nie szuka pracy poza siecią, firmy których nie ma w sieci - nie są wiarygodne, podobnie traktuje się osoby nieujawniające swych danych w portalach społecznościowych. Osoby, które nie będą potrafiły opanować warsztatu informacyjnego nie będą w stanie uzyskać miana osób wykształconych. Możemy mieć w Polsce sto tysięcy socjologów czy historyków, gdyż ta wiedza uczy myśleć głęboko i kreatywnie, jednak nie możemy liczyć, że wszyscy zostaną pracownikami III sektora, pracowni statystycznych lub nauczycielami. Zdobycie formacji intelektualnej w ramach tekstów kultury europejskiej będzie musiało korelować z dodatkowymi mechanizmami, wymaganymi nie tyle przez prywatny biznes (nie wiemy jakie zawody i umiejętności będą im potrzebne za 20 lat) czy władzę (nie wiemy jaka będzie za 20 lat), ale przez samo społeczeństwo, które odczuwamy zawsze "tu i teraz". Dlatego nie wierzę w odgórnie narzucone reformy. Studia nie staną się nagle "praktyczne" w sensie powrotu do ćwiczeń znanych z liceów czy techników. Indywidualna ścieżka rozwoju każdego studenta zależy z jednej strony od jego postawy: samodzielności, gotowości krytycznego zdobywania, przetwarzania i analizy rozmaitych informacji oraz pozyskanego w dobrej wierze kapitału społecznego, a z drugiej strony od otoczenia, które pozwala na wykorzystanie zdobytej wiedzy (w tym sensie szkolenia i kursy z zakresu języków obcych, zakładania stowarzyszeń, własnych firm i in. są oczywistością). Kluczowym zasobem regionów staje się kapitał społeczny relacji. W kreacji tego ostatniego widziałbym cel współpracy głównych regionalnych instytucji życia społecznego (pracodawców, uczelni, izb przemysłowo-handlowych, stowarzyszeń, samorządów) - to już temat na kolejny post. Region nie sprzyjający rozwojowi kompetencji młodych ludzi będzie przez nich opuszczany, tendencję tą potwierdzają wyniki badań Centrum Europejskich Studiów Regionalnych i Lokalnych. Granice w Europie są otwarte.
Zmiana działania zaczyna się od zmiany myślenia. Nowy system informacji, nowe interaktywne metody kształcenia, kreujące chęć samodzielnego działania, rywalizacji i rozwoju z korzyścią dla otoczenia. Nie będzie pracy pozbawionej "konieczności" rozwoju osobistego. Nie będzie wiedzy, która da jedną pracę na zawsze. Co zrobiłby dziś na rynku pracy człowiek o kompetencjach sprzed półwiecza? Świat przyspieszył. Nie marnujmy ani chwili.
Komentarze
Prześlij komentarz